Sylwia Borowska
2008-06-04, ostatnia aktualizacja 2008-06-04 14:56

Jak to możliwe, że zaszłam w ciążę? Sama nie mogłam uwierzyć. Kiedy już ochłonęliśmy, pomyśleliśmy z Jackiem, że to dobry znak od Boga. Że jeszcze w naszym wspólnym życiu coś jest nam dane - jeszcze 2 maja mówiła dwutygodnikowi Viva po urodzeniu córki Agata Mróz. Ale mówiła też: - Nie wiadomo, co się wydarzy. Żyję ze świadomością, że ludzie po przeszczepach szpiku też umierają.
ZOBACZ WIDEO
ZOBACZ TAKŻE
- Agata Mróz: Dzięki niej uratowano życie tysiącom osób (04-06-08, 14:20)
- "Ze złotym medalem na szyi myślałam, że pokonam chorobę" - Agata Mróz i jej niezwykła opowieść (04-06-08, 13:39)
- Na co chorowała Agata Mróz (04-06-08, 13:32)
- Mąż Agaty Mróz: Jej śmierć nie pójdzie na marne (04-06-08, 13:28)
- Agata Mróz nie żyje (04-06-08, 11:05)
POSŁUCHAJ
Spotykamy się na chwilkę. Agata jest słaba. Urodziła córkę 4 kwietnia, Bardzo zeszczuplała. Ale jej oczy są błyszczące. Jest szczęśliwa. Od wczoraj śpi w domu. Córeczka Liliana jest jeszcze w szpitalu, na oddziale dla noworodków. Agata pojutrze będzie znowu w innym szpitalu, na oddziale hematologii. Przygotowuje się do przeszczepu szpiku. Badania, zabiegi i tak dalej. Uśmiecha się na widok filiżanki z gorącą czekoladą. Nareszcie zwyczajni ludzie, zwyczajny świat dokoła, a nie tylko rzędy białych łóżek. Trudno uwierzyć w to, co przeszła. Jej kariera sportowa załamała się niemal dziesięć lat temu. Po trzech latach przerwy wróciła na boisko i jako jedna z polskich Złotek zdobyła złoty medal na mistrzostwach Europy w siatkówce. Były kolejne zwycięstwa, były też nawroty choroby. Agata walczyła z białaczką i coraz częściej z samą sobą.
- Jak to możliwe...?
...Że zaszłam w ciążę? Sama nie mogłam uwierzyć, kiedy zobaczyłam te dwie magiczne kreseczki. Jadąc we wrześniu na kwalifikację do przeszczepu szpiku, musiałam rutynowo zrobić test ciążowy. W pierwszej chwili myślałam, że to pomyłka. Zrobiłam drugi test i wynik powtarzał się. Lekarze mówili, że przy moim stanie zdrowia jest to prawie niemożliwe. Zadzwoniłam szybko do męża. Mówię: "Kochanie, usiądź ". Przestraszył się, bo myślał, że coś złego dzieje się ze mną. "Jestem w ciąży!" Po drugiej stronie krótka cisza i śmiech. Myślał, że to żart. Zadzwoniłam do lekarki, która też była zaskoczona, ale żeby mieć stuprocentową pewność, wysłała mnie na badania. Już miałam wyznaczony termin operacji - 22 listopada. Pojechałam wcześniej na kwalifikację do Katowic po to tylko, żeby powiedzieć: "Niestety, muszę to przesunąć, bo jestem w ciąży.". Komisja lekarska zamarła. Nikt nie był na to przygotowany.
- Kobieca intuicja nic Ci wcześniej nie podpowiadała?
Mój organizm jest nieprzewidywalny. Nauczyłam się pewne symptomy wyolbrzymiać, a pewne wprost przeciwnie - ignorować. To ciągłe balansowanie na krawędzi. Skala reakcji i odczuć jest ogromna. Dużo jest niespodzianek. Dopiero kiedy już miałam pewność, że jestem w ciąży, przypomniało mi się, że ostatnio faktycznie zaczęłam jeść rzeczy, za którymi do tej pory nie przepadałam. Na przykład żółty ser.
- Wierzysz w to, że dziecko nie pojawia się na świecie przez przypadek?
Tak. Kiedy już ochłonęliśmy, pomyśleliśmy z Jackiem, że to dobry znak od Boga. Że jeszcze w naszym wspólnym życiu coś jest nam dane. Że zasługujemy na szczęście. Najpierw czekałam na właściwego mężczyznę, a kiedy już byliśmy z Jackiem po ślubie, to skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie rozmawialiśmy o dziecku. Nie planowaliśmy tego, ale też nie broniliśmy się. Ostatnią szansę miałam przed przeszczepem. W moim przypadku ryzyko donoszenia ciąży było większe niż u zdrowej kobiety. Przekonywało mnie to, że mielodysplazja szpiku nie jest chorobą genetyczną. Gdyby było inaczej, w ogóle nie byłoby mowy o ciąży. Nie zaryzykowałabym.
- Na pewno pojawiła się duża radość, ale i lęk. Co będzie?
I dziś nie wiadomo, co się wydarzy. Żyję ze świadomością, że ludzie po przeszczepach szpiku też umierają. Mogę po miesiącu wyjść do domu i czuć się świetnie, ale mogą również wystąpić powikłania. Kiedy moja mama dowiedziała się, że będzie po raz pierwszy babcią, najpierw ucieszyła się, a potem była zaniepokojona: "Jak ty sobie dasz radę? Jak zniesiesz ciążę?". Tego nikt do końca nie był w stanie przewidzieć. W dziewiątym tygodniu zobaczyłam na USG tę maleńką kijankę i od razu zaczęłam szukać kontaktu z hematologami, którzy poprowadziliby moją ciążę. Byli lekarze, którzy sugerowali, że powinnam ją usunąć. Na szczęście trafiłam też na takich, którzy podjęli ze mną walkę o moje dziecko.
- Przez te miesiące stali się Tobie najbliżsi.
Bo dawali mi nadzieję. To było bardzo dużo. Byłam przy nich bezpieczna. Czułam, że wiedzą, co robią. Uspokajali mnie, mówiąc, że ciąża nie spowoduje postępu choroby. Moja pani doktor miała już doświadczenie w prowadzeniu ciężarnych kobiet chorych na mielodysplazję szpiku. Przy niej mogłam okazywać słabość. Czasem sobie pokrzyczeć, czasem popłakać. Nawiązałyśmy niezwykle bliski kontakt. Lekarz, który będzie robił mi przeszczep szpiku, powiedział: "Pani Agato, proszę sobie wyobrazić, że od teraz jestem pani drugim mężem, że rodzimy to dziecko wspólnie. W każdej chwili możemy zakończyć tę ciążę, ale proszę, nie poddawajmy się!".
- Skąd w Tobie tyle siły?
Zaczęłam chorować, kiedy miałam siedemnaście lat. Przede mną było całe życie. Miałam propozycje grania w najlepszych klubach. Byłam ambitna. I nagle na trzy lata musiałam przerwać karierę sportową. Bardzo to przeżywałam. Chwilami myślałam, że już po mnie. Pomogli mi wtedy rodzice. Właściwie to tata namówił mnie, żebym wróciła do siatkówki. Po roku treningów pojechałam na mistrzostwa Europy i wygrałam. To mnie nauczyło, że warto walczyć do końca. Teraz mam przy sobie męża, który bardzo mnie wspiera. Kiedy trzeba - pogłaszcze, kiedy trzeba - zmotywuje do działania. Stoi za mną cały czas. Jacek jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Skoro on tak wierzy we mnie, to ja przecież nie mogę go zawieść. Nie wiem, czy sama dałabym sobie radę. Pół roku leżałam w szpitalu i zajmowałam się wyłącznie sobą i ciążą. Nie zawracałam sobie głowy w tym momencie tak prozaicznymi rzeczami, jak niezapłacone rachunki. Jacek był moim łącznikiem ze światem zewnętrznym. Chwilami tarczą obronną. Nie było dnia, żeby jakiś dziennikarz nie dzwonił z prośbą o wywiad. Fotografowie, jak spod ziemi, pojawiali się pod szpitalem, kiedy przewożono mnie na badania. Momentami byliśmy oboje przerażeni tym, co się wokół mnie dzieje.
- Skąd wiedziałaś, że Jacek to ten mężczyzna?
Byłam w kilku związkach, które kończyły się, bo zawsze coś nie grało. Jacka poznałam przypadkowo. Spotkaliśmy się na stoku w Szczyrku. To był dzień, kiedy pierwszy raz w życiu założyłam narty na nogi. Nie można było mnie nie zauważyć. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Nie mogliśmy się rozstać. Grałam wtedy w Bielsku-Białej, on przyjechał ze znajomymi na tydzień do Szczyrku. Od chwili poznania codziennie do niego przyjeżdżałam. Rano trenowałam, jechałam do Szczyrku, choćby na obiad, a potem wracałam znowu na trening. Od początku czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Samo to coś znaczy, że po tygodniu znajomości zaryzykowałam podróż nocą w zamieci śnieżnej do Warszawy, żeby znowu go zobaczyć. Po meczu w Kaliszu wsiadłam w dresach do samochodu i ruszyłam. Nie wiedziałam nawet, gdzie mieszka. Dojechałam o czwartej nad ranem. Wykręcam numer komórki i modlę się, żeby odebrał. Odbiera. Mówię: "Cześć, jestem w Warszawie, spotkamy się?". Potem wszystko szybko się potoczyło. Od chwili, kiedy zachorowałam, nie odkładam już nic na później. Niczego nie planuję. Nauczyłam się żyć tu i teraz.
- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
Wierzę w chwilę. Nie wiem, co ze mną stanie się za miesiąc czy za rok. Ludzie chorzy bardziej cieszą się życiem. Kiedy wyjeżdżałam grać w hiszpańskim klubie, znaliśmy się osiem miesięcy. Widywaliśmy się raz w miesiącu i przetrwaliśmy. Rok temu wzięliśmy ślub, z czego pół roku spędziłam w szpitalu. Nie mieliśmy nawet czasu nacieszyć się sobą. Czasami musiało nam wystarczyć tyle, że zjedliśmy w szpitalu pizzę przy świeczce.
- Co Cię najbardziej w nim ujmuje?
Spokój, z jakim podchodzi do życia. Nawet największe problemy stają się przy Jacku drobiazgiem. O wielu sprawach, które trzeba załatwić, dowiaduję się już wtedy, kiedy są załatwione. Mam w nim wielkie oparcie. I nie muszę się martwić, że mąż chodzi głodny, bo w kuchni to on siedzi więcej ode mnie. Jacek jest bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ciągle proponuje: chodźmy tam, zobaczmy to. Nie zawsze za nim nadążam. Nie mam na to zdrowia.
- Jak to możliwe...?
...Że zaszłam w ciążę? Sama nie mogłam uwierzyć, kiedy zobaczyłam te dwie magiczne kreseczki. Jadąc we wrześniu na kwalifikację do przeszczepu szpiku, musiałam rutynowo zrobić test ciążowy. W pierwszej chwili myślałam, że to pomyłka. Zrobiłam drugi test i wynik powtarzał się. Lekarze mówili, że przy moim stanie zdrowia jest to prawie niemożliwe. Zadzwoniłam szybko do męża. Mówię: "Kochanie, usiądź ". Przestraszył się, bo myślał, że coś złego dzieje się ze mną. "Jestem w ciąży!" Po drugiej stronie krótka cisza i śmiech. Myślał, że to żart. Zadzwoniłam do lekarki, która też była zaskoczona, ale żeby mieć stuprocentową pewność, wysłała mnie na badania. Już miałam wyznaczony termin operacji - 22 listopada. Pojechałam wcześniej na kwalifikację do Katowic po to tylko, żeby powiedzieć: "Niestety, muszę to przesunąć, bo jestem w ciąży.". Komisja lekarska zamarła. Nikt nie był na to przygotowany.
- Kobieca intuicja nic Ci wcześniej nie podpowiadała?
Mój organizm jest nieprzewidywalny. Nauczyłam się pewne symptomy wyolbrzymiać, a pewne wprost przeciwnie - ignorować. To ciągłe balansowanie na krawędzi. Skala reakcji i odczuć jest ogromna. Dużo jest niespodzianek. Dopiero kiedy już miałam pewność, że jestem w ciąży, przypomniało mi się, że ostatnio faktycznie zaczęłam jeść rzeczy, za którymi do tej pory nie przepadałam. Na przykład żółty ser.
- Wierzysz w to, że dziecko nie pojawia się na świecie przez przypadek?
Tak. Kiedy już ochłonęliśmy, pomyśleliśmy z Jackiem, że to dobry znak od Boga. Że jeszcze w naszym wspólnym życiu coś jest nam dane. Że zasługujemy na szczęście. Najpierw czekałam na właściwego mężczyznę, a kiedy już byliśmy z Jackiem po ślubie, to skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie rozmawialiśmy o dziecku. Nie planowaliśmy tego, ale też nie broniliśmy się. Ostatnią szansę miałam przed przeszczepem. W moim przypadku ryzyko donoszenia ciąży było większe niż u zdrowej kobiety. Przekonywało mnie to, że mielodysplazja szpiku nie jest chorobą genetyczną. Gdyby było inaczej, w ogóle nie byłoby mowy o ciąży. Nie zaryzykowałabym.
- Na pewno pojawiła się duża radość, ale i lęk. Co będzie?
I dziś nie wiadomo, co się wydarzy. Żyję ze świadomością, że ludzie po przeszczepach szpiku też umierają. Mogę po miesiącu wyjść do domu i czuć się świetnie, ale mogą również wystąpić powikłania. Kiedy moja mama dowiedziała się, że będzie po raz pierwszy babcią, najpierw ucieszyła się, a potem była zaniepokojona: "Jak ty sobie dasz radę? Jak zniesiesz ciążę?". Tego nikt do końca nie był w stanie przewidzieć. W dziewiątym tygodniu zobaczyłam na USG tę maleńką kijankę i od razu zaczęłam szukać kontaktu z hematologami, którzy poprowadziliby moją ciążę. Byli lekarze, którzy sugerowali, że powinnam ją usunąć. Na szczęście trafiłam też na takich, którzy podjęli ze mną walkę o moje dziecko.
- Przez te miesiące stali się Tobie najbliżsi.
Bo dawali mi nadzieję. To było bardzo dużo. Byłam przy nich bezpieczna. Czułam, że wiedzą, co robią. Uspokajali mnie, mówiąc, że ciąża nie spowoduje postępu choroby. Moja pani doktor miała już doświadczenie w prowadzeniu ciężarnych kobiet chorych na mielodysplazję szpiku. Przy niej mogłam okazywać słabość. Czasem sobie pokrzyczeć, czasem popłakać. Nawiązałyśmy niezwykle bliski kontakt. Lekarz, który będzie robił mi przeszczep szpiku, powiedział: "Pani Agato, proszę sobie wyobrazić, że od teraz jestem pani drugim mężem, że rodzimy to dziecko wspólnie. W każdej chwili możemy zakończyć tę ciążę, ale proszę, nie poddawajmy się!".
- Skąd w Tobie tyle siły?
Zaczęłam chorować, kiedy miałam siedemnaście lat. Przede mną było całe życie. Miałam propozycje grania w najlepszych klubach. Byłam ambitna. I nagle na trzy lata musiałam przerwać karierę sportową. Bardzo to przeżywałam. Chwilami myślałam, że już po mnie. Pomogli mi wtedy rodzice. Właściwie to tata namówił mnie, żebym wróciła do siatkówki. Po roku treningów pojechałam na mistrzostwa Europy i wygrałam. To mnie nauczyło, że warto walczyć do końca. Teraz mam przy sobie męża, który bardzo mnie wspiera. Kiedy trzeba - pogłaszcze, kiedy trzeba - zmotywuje do działania. Stoi za mną cały czas. Jacek jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Skoro on tak wierzy we mnie, to ja przecież nie mogę go zawieść. Nie wiem, czy sama dałabym sobie radę. Pół roku leżałam w szpitalu i zajmowałam się wyłącznie sobą i ciążą. Nie zawracałam sobie głowy w tym momencie tak prozaicznymi rzeczami, jak niezapłacone rachunki. Jacek był moim łącznikiem ze światem zewnętrznym. Chwilami tarczą obronną. Nie było dnia, żeby jakiś dziennikarz nie dzwonił z prośbą o wywiad. Fotografowie, jak spod ziemi, pojawiali się pod szpitalem, kiedy przewożono mnie na badania. Momentami byliśmy oboje przerażeni tym, co się wokół mnie dzieje.
- Skąd wiedziałaś, że Jacek to ten mężczyzna?
Byłam w kilku związkach, które kończyły się, bo zawsze coś nie grało. Jacka poznałam przypadkowo. Spotkaliśmy się na stoku w Szczyrku. To był dzień, kiedy pierwszy raz w życiu założyłam narty na nogi. Nie można było mnie nie zauważyć. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Nie mogliśmy się rozstać. Grałam wtedy w Bielsku-Białej, on przyjechał ze znajomymi na tydzień do Szczyrku. Od chwili poznania codziennie do niego przyjeżdżałam. Rano trenowałam, jechałam do Szczyrku, choćby na obiad, a potem wracałam znowu na trening. Od początku czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Samo to coś znaczy, że po tygodniu znajomości zaryzykowałam podróż nocą w zamieci śnieżnej do Warszawy, żeby znowu go zobaczyć. Po meczu w Kaliszu wsiadłam w dresach do samochodu i ruszyłam. Nie wiedziałam nawet, gdzie mieszka. Dojechałam o czwartej nad ranem. Wykręcam numer komórki i modlę się, żeby odebrał. Odbiera. Mówię: "Cześć, jestem w Warszawie, spotkamy się?". Potem wszystko szybko się potoczyło. Od chwili, kiedy zachorowałam, nie odkładam już nic na później. Niczego nie planuję. Nauczyłam się żyć tu i teraz.
- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
Wierzę w chwilę. Nie wiem, co ze mną stanie się za miesiąc czy za rok. Ludzie chorzy bardziej cieszą się życiem. Kiedy wyjeżdżałam grać w hiszpańskim klubie, znaliśmy się osiem miesięcy. Widywaliśmy się raz w miesiącu i przetrwaliśmy. Rok temu wzięliśmy ślub, z czego pół roku spędziłam w szpitalu. Nie mieliśmy nawet czasu nacieszyć się sobą. Czasami musiało nam wystarczyć tyle, że zjedliśmy w szpitalu pizzę przy świeczce.
- Co Cię najbardziej w nim ujmuje?
Spokój, z jakim podchodzi do życia. Nawet największe problemy stają się przy Jacku drobiazgiem. O wielu sprawach, które trzeba załatwić, dowiaduję się już wtedy, kiedy są załatwione. Mam w nim wielkie oparcie. I nie muszę się martwić, że mąż chodzi głodny, bo w kuchni to on siedzi więcej ode mnie. Jacek jest bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ciągle proponuje: chodźmy tam, zobaczmy to. Nie zawsze za nim nadążam. Nie mam na to zdrowia.
- Co dla osoby, która trenowała przez tyle lat, oznaczają chwile, kiedy organizm odmawia posłuszeństwa?
To jest dramat. Czasami, kiedy patrzę na swoje mecze sprzed lat, na swoje zdjęcia, nie mogę uwierzyć w to, kim dzisiaj jestem. Jestem cieniem tamtej Agaty. Kiedyś w tygodniu mogłam zagrać siedem meczów. Przelecieć pół świata. Dziś czuję się zmarnowana. Słaba. Czasem rano nie mam siły wstać z łóżka. Widzę, co dzieje się z moim ciałem, jak zanikają moje mięśnie.
- Płaczesz?
Ostatnio dużo. Ale może to baby blues?
- Jak wiele można znieść?
Coraz mniej. Widzę, że mam mniejszą niż kiedyś tolerancję na ból. Drażnią mnie kolejne zabiegi. Ludzie wokół mnie. Ciągle ktoś mnie dotyka, podłącza coś, wkłuwa igłę. W szpitalu przed porodem liczyłam tygodnie. Tak jakbym chciała przyspieszyć czas. Trzydziesty, trzydziesty pierwszy, drugi. Wytrzymywałam do trzydziestego trzeciego tygodnia. Cały czas przetaczano mi krew. Czułam się trochę jak żywy inkubator dla dziecka. Lilianka nabrała wagi. Zaczęły się skurcze. Zapadła decyzja. Teraz trzeba zająć się mną, a dziecko jest już na tyle bezpieczne, że samo da sobie radę. Czwartego kwietnia córeczka pojawiła się na świecie. Przed porodem miałam operowaną nogę. Zawsze czułam się mocna psychicznie, ale w szpitalu życie toczy się inaczej. Coś się we mnie złamało. Potrzebuję ludzi wokół siebie. Mój mąż, kiedy wchodził na oddział, śmiał się, widząc, jak na wózku inwalidzkim znowu pędzę do dyżurki pielęgniarek, aby napić się z nimi herbaty. Nie mogłam wytrzymać w izolacji. Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy to, że wczoraj pierwszy raz mogłam zasnąć w domu przy mężu. We własnym łóżku. Kiedy stanęłam w progu naszego mieszkania, to w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem.
- Na Lilianę też czeka łóżeczko?
Tak. Muszę się przyznać, że czuję się nieswojo, patrząc, że wciąż jest puste. Przykro mi też, że nie mogłam kupić swojemu dziecku nawet jednych śpioszków. Pocieszam się, że Liliana ma dobrą opiekę w szpitalu. Urodziła się w siódmym miesiącu i, jak każdy wcześniaczek, musi jeszcze chwilkę pomieszkać w inkubatorze. Przez następne trzy miesiące będzie pod bacznym okiem lekarzy.
- Co czułaś, gdy zobaczyłaś ją po raz pierwszy?
Kiedy obudziłam się z narkozy, Jacek pokazał mi film, który nagrał po urodzeniu. Kiedy mogłam już usiąść na wózku, wydałam komendę: "Jedziemy!". W jednej ręce z cewnikiem, w drugiej z drenem. Nieważne. Jedziemy. Kiedy zobaczyłam Lilianę, zaczęłam płakać. Taka maleńka. Dwa kilogramy szczęścia. Cieszyłam się, że się udało. Że jest z nami. Że jest zdrowa. Widzę w niej Jacka. Wykapany tata.
- Myślisz już o sobie "mama"?
Tyle kobiet daje sobie radę, dlaczego ja miałabym nie dać? Mam duże oparcie w rodzinie. Moja mama będzie ze mną pod koniec maja podczas przeszczepu szpiku we Wrocławiu. Bardzo pomaga mi Fundacja Przeciwko Leukemii. Znaleźli dawcę, lekarza, który podejmie się przeszczepu, praktycznie pomagają mi cały czas, bo żeby wyleczyć ząb, muszę iść do specjalizującego się w takich przypadkach, jak mój, dentysty. Mówię sobie: "Teraz jest taki moment, że musimy to przejść". Mój mąż będzie na urlopie macierzyńskim. Żałuję, że kiedy wrócę do domu po operacji, Liliana będzie już odchowana. Że stracę te pierwsze tygodnie jej życia. I przeraża mnie to, że wtedy sama będę potrzebować pomocy.
- Myślisz o tym, co by było, gdyby ?
Odganiam takie myśli od siebie. Wierzę, że wszystko się uda. Nie ma innej opcji!
- Myślisz, że jeszcze wrócisz na boisko?
Udowodniłam już nieraz, że niemożliwe staje się możliwe, ale w tym konkretnym przypadku nie jestem optymistką. Mam już długą przerwę. Po operacji będę musiała dochodzić do siebie. To nie jest takie proste. Odeszłam co prawda w dobrym stylu, ale ten ostatni rok w Hiszpanii był już bardzo męczący. Jeśli wróciłabym, to może do komentowania meczów? Przynajmniej utrzymałabym kontakt z siatkówką. Bardziej od samego grania brakuje mi ludzi.
- Modlisz się?
Codziennie przed snem dziękuję Bogu, że przeżyłam kolejny dzień. I że moja córka jest zdrowa.
To jest dramat. Czasami, kiedy patrzę na swoje mecze sprzed lat, na swoje zdjęcia, nie mogę uwierzyć w to, kim dzisiaj jestem. Jestem cieniem tamtej Agaty. Kiedyś w tygodniu mogłam zagrać siedem meczów. Przelecieć pół świata. Dziś czuję się zmarnowana. Słaba. Czasem rano nie mam siły wstać z łóżka. Widzę, co dzieje się z moim ciałem, jak zanikają moje mięśnie.
- Płaczesz?
Ostatnio dużo. Ale może to baby blues?
- Jak wiele można znieść?
Coraz mniej. Widzę, że mam mniejszą niż kiedyś tolerancję na ból. Drażnią mnie kolejne zabiegi. Ludzie wokół mnie. Ciągle ktoś mnie dotyka, podłącza coś, wkłuwa igłę. W szpitalu przed porodem liczyłam tygodnie. Tak jakbym chciała przyspieszyć czas. Trzydziesty, trzydziesty pierwszy, drugi. Wytrzymywałam do trzydziestego trzeciego tygodnia. Cały czas przetaczano mi krew. Czułam się trochę jak żywy inkubator dla dziecka. Lilianka nabrała wagi. Zaczęły się skurcze. Zapadła decyzja. Teraz trzeba zająć się mną, a dziecko jest już na tyle bezpieczne, że samo da sobie radę. Czwartego kwietnia córeczka pojawiła się na świecie. Przed porodem miałam operowaną nogę. Zawsze czułam się mocna psychicznie, ale w szpitalu życie toczy się inaczej. Coś się we mnie złamało. Potrzebuję ludzi wokół siebie. Mój mąż, kiedy wchodził na oddział, śmiał się, widząc, jak na wózku inwalidzkim znowu pędzę do dyżurki pielęgniarek, aby napić się z nimi herbaty. Nie mogłam wytrzymać w izolacji. Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy to, że wczoraj pierwszy raz mogłam zasnąć w domu przy mężu. We własnym łóżku. Kiedy stanęłam w progu naszego mieszkania, to w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem.
- Na Lilianę też czeka łóżeczko?
Tak. Muszę się przyznać, że czuję się nieswojo, patrząc, że wciąż jest puste. Przykro mi też, że nie mogłam kupić swojemu dziecku nawet jednych śpioszków. Pocieszam się, że Liliana ma dobrą opiekę w szpitalu. Urodziła się w siódmym miesiącu i, jak każdy wcześniaczek, musi jeszcze chwilkę pomieszkać w inkubatorze. Przez następne trzy miesiące będzie pod bacznym okiem lekarzy.
- Co czułaś, gdy zobaczyłaś ją po raz pierwszy?
Kiedy obudziłam się z narkozy, Jacek pokazał mi film, który nagrał po urodzeniu. Kiedy mogłam już usiąść na wózku, wydałam komendę: "Jedziemy!". W jednej ręce z cewnikiem, w drugiej z drenem. Nieważne. Jedziemy. Kiedy zobaczyłam Lilianę, zaczęłam płakać. Taka maleńka. Dwa kilogramy szczęścia. Cieszyłam się, że się udało. Że jest z nami. Że jest zdrowa. Widzę w niej Jacka. Wykapany tata.
- Myślisz już o sobie "mama"?
Tyle kobiet daje sobie radę, dlaczego ja miałabym nie dać? Mam duże oparcie w rodzinie. Moja mama będzie ze mną pod koniec maja podczas przeszczepu szpiku we Wrocławiu. Bardzo pomaga mi Fundacja Przeciwko Leukemii. Znaleźli dawcę, lekarza, który podejmie się przeszczepu, praktycznie pomagają mi cały czas, bo żeby wyleczyć ząb, muszę iść do specjalizującego się w takich przypadkach, jak mój, dentysty. Mówię sobie: "Teraz jest taki moment, że musimy to przejść". Mój mąż będzie na urlopie macierzyńskim. Żałuję, że kiedy wrócę do domu po operacji, Liliana będzie już odchowana. Że stracę te pierwsze tygodnie jej życia. I przeraża mnie to, że wtedy sama będę potrzebować pomocy.
- Myślisz o tym, co by było, gdyby ?
Odganiam takie myśli od siebie. Wierzę, że wszystko się uda. Nie ma innej opcji!
- Myślisz, że jeszcze wrócisz na boisko?
Udowodniłam już nieraz, że niemożliwe staje się możliwe, ale w tym konkretnym przypadku nie jestem optymistką. Mam już długą przerwę. Po operacji będę musiała dochodzić do siebie. To nie jest takie proste. Odeszłam co prawda w dobrym stylu, ale ten ostatni rok w Hiszpanii był już bardzo męczący. Jeśli wróciłabym, to może do komentowania meczów? Przynajmniej utrzymałabym kontakt z siatkówką. Bardziej od samego grania brakuje mi ludzi.
- Modlisz się?
Codziennie przed snem dziękuję Bogu, że przeżyłam kolejny dzień. I że moja córka jest zdrowa.
Źródło: Viva!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz