piątek, 30 listopada 2007

Studentka i gwiazda porno - tajemnicza śmierć 18-latki

cheko
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 18 minut temu

Jej wielbiciele kojarzyli ją jako Zoey Zane - internetową gwiazdkę porno. Tak naprawdę nazywała się Emily i wśród przyjaciół postrzegana była jako miła i wiecznie uśmiechnięta dziewczyna. Zaginęła tydzień temu. W czwartek znaleziono zwłoki odpowiadające jej rysopisowi.

Emily Sander mieszkała w małym miasteczku w stanie Kansas i znali ją tam prawie wszyscy. Przyjaciele mówią, że była pełną energii, zwariowaną nastolatką, która miała głowę pełną marzeń, ale zarazem robiła wszystko, by je realizować. W dzień pracowała jako sekretarka w usytuowanej niedaleko elektrowni, wieczorami studiowała zarządzanie i marketing. Jej największe pragnienie to własne studio piercingu i tatuażu. I filmy. Kochała je oglądać i wierzyła, że pewnego dnia sama zasiądzie na stołku reżyserskim.

Według policji, wstępny rysopis denatki, znalezionej 50 mil na wschód od El Dorado, pasuje do zaginionej niecały tydzień wcześniej 18-letniej Emily. Śledczy odmówili udzielenia informacji w jakim stanie znajduje się ciało i jak je odnaleziono.

Pragnęła być zapamiętana

Rodzina i bliscy Emily są w szoku. Rozpacz przezwyciężają teraz wspomnieniami o młodej, kochającej dziewczynie, która uwielbiała gotować gulasz i mimo dużego ryzyka, zawsze zabierała autostopowiczów.

- Była chyba jedną z najbardziej niezależnych osób jakie znam - mówi Nikki Watson, bliska przyjaciółka Emily. - Robiła wszystko, by wyjść w życiu na swoje. Pragnęła być zapamiętana, ale nie za cenę swojej niezależności. Wielokrotnie powtarzała, że jej los jest w jej własnych rękach. W wieku 17 lat Sander wyprowadziła się z domu i zamieszkała ze swoim chłopakiem, 20-letnim Michaelem McAllister.

- To był chyba najwspanialszy okres w moim życiu - wspomina Michael. Przyznaje, że z Emily bardzo się wspierali. On pomógł jej skończyć liceum, ona dodawała mu odwagi, gdy wahał się, czy iść na studia. Gdy w końcu się zdecydował, mógł na nią liczyć każdego dnia. Oboje pasjonowali się futbolem. Dla siebie i swojego psa Zana kupili różowo-białe koszule drużyny Denver Broncos. Gdy tylko przychodził dzień meczu, dumnie w nich paradowali. Emily kochała też taniec, szczególnie w rytm muzyki hip-hop.

Zoey Zane, czyli drugie życie Emily

- Bardzo chciała zajmować się układaniem ruchów tanecznych do teledysków. Jestem niemal pewien, że to ogromna potrzeba zaistnienia była powodem, dla którego zajęła się "tymi" rzeczami w internecie.

Rozstali się we wrześniu, krótko po pierwszej, rozbieranej sesji Emily.

Śmierć Sander znalazła rozgłos w momencie, gdy ujawniono, że pod pseudonimem Zoey Zane pozowała nago do zdjęć publikowanych na łamach popularnej strony internetowej dla dorosłych. W czwartek strona była niedostępna, podobnie jak wiele innych, eksponujących zdjęcia Zoey.

Prowadzący śledztwo oficer Tom Boren uważa, że internetowa "aktywność" Emily nie miała żadnych powiązań z jej zniknięciem.

- Kwestia internetowych sesji i ich ewentualny wpływ na śmierć 18-latki tylko komplikowały nam zajmowanie się tą sprawą - powiedzieł Boren.

Zdradził, że przed odnalezieniem ciała detektywi próbowali znaleźć związek między prywatnym życiem Sander, a jej aktywnością jako Zoey Zane. Jej "drugie życie" podsuwało wiele wskazówek, ale wszystkie prowadziły do punktu wyjścia. Oficer przyznał, że okoliczności śmierci wciąż nie są znane. - Czekamy na wyniki sekcji zwłok - dodał.

Ślady krwi i porzucony samochód

Sander ostatni raz była widziana, gdy w piątkowy wieczór opuszczała klub El Dorado. Towarzyszył jej mężczyzna, który od kilku dni jest obiektem ogólnokrajowych poszukiwań po tym, gdy w motelowym pokoju, w którym się zatrzymał znaleziono ślady krwi. Policja ustaliła już jego tożsamość. To 24-letni Israel Mireles, który do Kansas przybył wraz z 16-letnią, ciężarną dziewczyną.

Samochód, który Mireles wypożyczył, by poruszać się w obrębie Kansas, znaleziono porzucony w Vernon, w stanie Texas. Wiadomo już, że mieszkają tam krewni poszukiwanego. Wszyscy zostali przesłuchani, a pojazd z powrotem odwieziono do Kansas, gdzie zostanie szczegółowo zbadany.

- Czujemy, że oni wiedzą gdzie ukrywa się Mireles, ale nie ujawnili tego - powiedział Boren.

Przez cały czwartek policjanci przeczesywali okolice autostrady 54 w pobliżu maisteczka Neal, szukając śladów mężczyzny. Detektywi są przekonani, że właśnie tą drogą dostał się do Baxter Springs, gdzie oczekiwała jego dziewczyna. Według Borena, nawet najdrobniejszy trop może potwierdzić winę Mirelesa.

Babcia Emily, Shirley Sander przyznała w telefonicznym wywiadzie, że znalezienie ciała wnuczki definitywnie ucięło wszelkie wątpliwości, które od kilku dni zadręczały całą rodzinę.

- Musieliśmy wiedzieć co się stało i w końcu się dowiedzieliśmy. To nasza wspólna tragedia.

Marcinkiewicz: Spotykałem się z Krauzem. Dorn też

rozmawiała Dominka Wielowieyska
2007-11-29, ostatnia aktualizacja 2007-11-29 19:13

Politycy PiS boją się rozmów z biznesem, a szkoda, bo wtedy łatwiej go zrozumieć. Nawet dziś w Unii Europejskiej, gdy wszystkie podmioty muszą być traktowane jednakowo, różne kraje promują rodzime firmy - mówi Kazimierz Marcinkiewicz

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Surdziel / AG
Kazimierz Marcinkiewicz
Dominika Wielowieyska: Ludwik Dorn powiedział w wywiadzie dla "Gazety", że pańskie otoczenie było zrośnięte z Prokomem i blokowało inicjatywy szkodliwe dla tej firmy.

Kazimierz Marcinkiewicz, b. premier, dyrektor w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju: Są to niepoparte żadnymi faktami insynuacje, które Ludwik Dorn wraz ze swoim były zastępcą Piotrem Piętakiem rozgłaszają od wielu miesięcy. To oburzające. Za informatyzację w rządzie odpowiadał sam Ludwik Dorn i nikt nie miał wpływu ani nie pretendował do tego, by wtrącać się w te sprawy.

Dorn twierdzi, że blokował pan powołanie zespołu ponadresortowego ds. informatyzacji.

- Rzeczywiście padła taka propozycja, ale moim zdaniem wszelkiego rodzaju komitety, komisje i zespoły ponadresortowe powołuje się po to, by nic się działo, by markować działanie, bo nie wie się, co chce się zrobić. Ludwik Dorn miał wszelkie kompetencje, by informatyzować Polskę, a szczególnie administrację. Miał wielkie pole do popisu. Co było dalej? Wspomniany komitet powstał po moim odejściu z rządu i proszę sprawdzić, co udało im się zrobić. Nie ma żadnych efektów. Dziś Ludwik Dorn próbuje zatrzeć złe wrażenie, bo w tej dziedzinie nic nie zrobiono i węszy rzekome związki moich współpracowników z Prokomem. To insynuacja. Draństwo niegodne Dorna.

Jako premier znalazł się pan w bardzo delikatnej sytuacji. Wiceprezes Prokom Investment Wiesław Walendziak jest pańskim znajomym, był posłem PiS i siłą rzeczy ma dobre relacje z tą partią. Zawsze istniała obawa, że mógłby wykorzystać swoje kontakty w interesie swojej firmy.

- Dlaczego przyjaźń ma być delikatną sprawą? Walendziak jest moim przyjacielem od wieków. Wszelkie moje kontakty i spotkania z biznesem, w tym z Walendziakiem, były jawne, rejestrowane i upublicznione na stronie internetowej. Nikt wcześniej i później nie działał tak przezroczyście jak ja. Nie interweniowałem też w żadnej kwestii, która dotyczyłaby Prokomu i jego relacji z administracją rządową. I też Dorn w wywiadzie dla "Gazety" nie wskazuje żadnej takiej sprawy, bo takiej nie ma. Teraz spotkania z Krauzem czy jego współpracownikami są równoznaczne z infamią. A szkoda, że Ludwik Dorn nie pamięta już, jak w 2005 roku wraz z Jarosławem Kaczyńskim i ze mną spotykał się z tym biznesmenem. I te spotkania go jakoś nie bulwersują.

A czemu były poświęcone te spotkania?

- Ryszard Krauze chciał opowiedzieć o sytuacji polskich biznesmenów. Prezentował potrzebę wspierania rozwoju gospodarczego i tworzenia nowych miejsc pracy w oparciu o rodzime, polskie firmy. Rozmowa nie wyszła poza ogólniki.

Dlaczego spotykaliście się akurat z Ryszardem Krauzem, a nie z innymi przedsiębiorcami? Kto jeszcze z najbogatszych Polaków mógł liczyć na takie spotkanie?

- Przed wyborami spotykaliśmy się z organizacjami biznesowymi w Polsce. Na spotkaniach byli pewnie wszyscy. W czasie "premierownia" nie miałem zbyt dużo czasu na tego rodzaju kontakty. Politycy PiS-u boja się rozmów z biznesem, a szkoda bo wtedy łatwiej go zrozumieć. W każdym kraju promuje się rodzime firmy w bardzo różny sposób. Nawet dziś w Unii Europejskiej, gdy wszystkie podmioty muszą być traktowane jednakowo. Tylko my wolimy obcych, a swoich wyrzucamy za granicę.

PiS wiązał z szefem Prokomu wielkie nadzieje. Prezydent Lech Kaczyński mówił w jednym z wywiadów, że liczy na to, iż takie osoby jak Ryszard Krauze będą uczestniczyć w prywatyzacji państwowych spółek po to, by przechodziły one w ręce polskiego kapitału, a nie tylko zagranicznego.

- Dlaczego mam opowiadać na temat spotkań Lecha Kaczyńskiego z Ryszardem Krauzem albo o oczekiwaniach prezydenta wobec tego biznesmena? Ja takich planów nie miałem.

Pojawiły się np. informacje, że w czasie kiedy był pan premierem, Krauze miał brać udział w rozwiązywaniu konfliktu między Eureko a skarbem państwa, miał organizować grupę inwestorów gotowych, by odkupić akcje PZU od Eureko.

- Istniały spore różnice między mną a ministrem skarbu Wojciechem Jasińskim i prezesem Jarosławem Kaczyńskim w sprawie PZU i Eureko. Ja byłem zwolennikiem szybkiego rozwiązania konfliktu, by uniknąć zapłaty wysokiego odszkodowania dla Eureko. Ostatnia decyzja sądu w sprawie naszego sporu o PZU pokazała, że miałem rację. Był przygotowany projekt biznesowy wyjścia z impasu. Ale nigdy nie padały w nim nazwy prywatnych firm polskich, które miałyby w tej transakcji uczestniczyć. W jednym wariancie brałem pod uwagę polską firmę państwową. To była bardzo dobra koncepcja, niestety niezrealizowana, ale szczegółów nie mogę podać. Czy ktoś miał inne plany? Nie wiem.

Czy dziś doradza pan polskiemu rządowi, jak wyjść ze sporu z Eureko?

- Uczestniczę w refleksji rządu na ten temat. Trzeba działać szybko, bo grozi nam 2 mld euro kary. Nic więcej nie powiem na ten temat.

Ale czy chodzi tylko o doradzanie czy też zaangażowanie EBOR-u w rozwiązanie konfliktu?

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Konkretne propozycje musi najpierw poznać Eureko.

Źródło: Gazeta Wyborcza

LiD chce przewodniczyć komisji ds. śmierci Blidy

mar, PAP
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 2007-11-30 16:49

Klub LiD będzie zabiegał o to, by szefem komisji śledczej ds. zbadania okoliczności śmierci b. posłanki SLD Barbary Blidy był przedstawiciel Lewicy i Demokratów - powiedział wiceprzewodniczący klubu Marek Borowski.

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Marek Borowski
W klubie LiD wśród kandydatów na to stanowisko wymieniani są posłowie: Jolanta Szymanek-Deresz, Marian Filar, Ryszard Kalisz i Jan Widacki.

Wicemarszałek Sejmu Jerzy Szmajdziński (LiD) powiedział, że w przyszłym tygodniu kierownictwo jego klubu będzie w sprawie przewodniczenia komisji śledczej rozmawiało z władzami klubu Platformy Obywatelskiej. - Sprawa będzie rozstrzygnięta w przyszłym tygodniu - zapowiedział.

Borowski podkreślił, że LiD nie stawia sprawy przewodniczenia komisji "na ostrzu noża", ale będzie o to zabiegał. Według niego, najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby przewodniczącym komisji została osoba z prawniczym wykształceniem.

Politycy LiD dementują doniesienia medialne, że zostało przesądzone, iż szefem komisji zostanie prof. Jan Widacki. - Sprawa będzie omawiana na posiedzeniu klubu poselskiego, który odbędzie się w przyszłym tygodniu, przed posiedzeniem Sejmu - powiedział Borowski. Sejm zbiera się w czwartek.

- To duża odpowiedzialność, nie wiem, czy podjąłbym się tego - powiedział Widacki. Poseł LiD zastrzegł, że dyskusja na ten temat odbędzie się na posiedzeniu klubu.

W porządku obrad Sejmu jest zgłoszony przez klub LiD wniosek o powołanie sejmowej komisji śledczej ds. okoliczności śmierci Barbary Blidy.

Wniosek prawdopodobnie poprą posłowie PO i PSL. Także PiS nie sprzeciwia się temu, chociaż zgłasza kilka zastrzeżeń, m.in. aby komisja pracowała jawnie oraz zachowała zasady reprezentatywności.

Wniosek o powołanie komisji, która ma zbadać okoliczności śmierci byłej minister i posłanki SLD, LiD złożył na początku listopada.

Komisja ma także zbadać legalność i zgodność z obowiązującymi procedurami czynności przeprowadzanych w domu byłej posłanki przez funkcjonariuszy ABW. Śledczy mieliby także ustalić zakres odpowiedzialności osób, których zadaniem było właściwe przygotowanie i zapewnienie właściwego przebiegu czynności ABW.

Komisja miałaby również zbadać legalność działań prokuratury w postępowaniu zmierzającym do przedstawienia Blidzie zarzutów w związku z podejrzeniami o korupcję w handlu węglem. Komisja, zgodnie z projektem uchwały LiD, ma liczyć 9 posłów.

W kwietniu Blida, była posłanka SLD i była minister budownictwa, postrzeliła się śmiertelnie w swoim domu w Siemianowicach Śląskich, kiedy ABW przeprowadzała tam rewizję.

Katastrofa samolotu w Turcji. 56 osób zginęło

awe, PAP
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 56 minut temu
Zobacz powiększenie
Wrak rozbitego samolotu linii AtlasJet
Fot. HO REUTERS

Turecki samolot pasażerski linii AtlasJet rozbił się w górach środkowej Turcji. Na pokładzie było 56 osób. Nikt nie przeżył katastrofy. Samolot leciał ze Stambułu do kurortu Antalya.

Zobacz powiekszenie
Fot. Ibrahim Usta AP
Rodziny ofiar na lotnisku Ataturka w Istambule
Nikt nie przeżył katastrofy samolotu linii AtlasJet, który rozbił się w górach środkowej Turcji, tuż przed lądowaniem w mieście Isparta, około 150 km na północ od znanego kurortu śródziemnomorskiego Antalya. Samolot leciał ze Stambułu.

Semsettin Uzun, gubernator okręgu Isparty poinformował, że zaginiony samolot - MD 83 - został znaleziony w górzystym, trudno dostępnym rejonie przez patrolujący okolicę śmigłowiec wojskowy. Ekipy ratownicze dotarły już do wraku i potwierdziły informację, iż nikt nie przeżył katastrofy.

Tureckie władze nie chcą spekulować na temat przyczyn katastrofy. W rejonie panowała dość dobra pogoda - brak także informacji o jakichkolwiek problemach technicznych maszyny. Konkretnych danych może dostarczyć dopiero zapis znajdujący się w tzw. czarnej skrzynce samolotu.

Samolot zniknął z ekranów radarów lotniska w Isparcie na krótko przed planowanym lądowaniem. Pilot wcześniej skontaktował się z lotniskiem, prosząc o zgodę na lądowanie - kontakt z MD 83 utracono tuż po udzieleniu mu takiego pozwolenia przez kontrolera lotów w Isparcie.

Honor Patrycji K.

Rafał Kalukin
2007-08-18, ostatnia aktualizacja 2007-08-17 20:10

Nasza bohaterka nie ma lekko. Złośliwi kalają jej imię na forach internetowych. Zaroiło się tam od oszczerstw. Ale znaleźli się jej obrońcy. W Ministerstwie Sprawiedliwości.

ZOBACZ TAKŻE
Warto zagłębić się w opowieść o Patrycji Koteckiej opublikowaną w miesięczniku "Press". Kim jest owa dama? Szykowną blondynką, która pełniąc obowiązki wiceszefa Agencji Informacyjnej TVP, ma baczenie na to, by widzowie "Wiadomości" nie stracili moralnego azymutu.

Nasza bohaterka nie ma lekko. Złośliwi kalają jej imię na forach internetowych. Gdy została powołana, zaroiło się od oszczerstw typu mierna, bierna, ale wierna. Ale i znaleźli się obrońcy honoru damy. Ich repliki zabrzmiały przekonująco: Najlepszy człowiek na to stanowisko. Profesjonalna dziennikarka niezależna od komuszego układu. Niezwykła osoba. Dynamiczna i bardzo pracowita. Po prostu urodzona dziennikarka. Tego rodzaju uwagi w 14 różnych wersjach wskakiwały na forum press.pl co kilka minut. Jak wyśledził dziennikarz „Press”, ich autorami byli Edyta Żyła, Joanna Dębek i Piotr Matczuk. Przypadek sprawił, że każda z tych osób pracuje w biurze prasowym Ministerstwa Sprawiedliwości. Wyraziliśmy swój osobisty pogląd w tej sprawie, do czego mamy prawo . (...) Wpisy zostały dokonane z komputerów służbowych, w ministerstwie, w godzinach wieczornych, poza godzinami pracy - wyjaśnili.

Z uznaniem wypowiadał się zresztą o niej ich pryncypał min. Zbigniew Ziobro. Ma szereg takich cech charakteru, które działają na mnie jak balsam - wyznał niegdyś. „Super Express” sugerował nawet w ubiegłym roku, że dziennikarka wiąże swe plany życiowe z ministrem. Dziś ponoć parą już nie są, ale współpraca zawodowa obojga nadal przebiega wzorcowo.

Patrycja Kotecka ma 28 lat. Szlify zdobywała w "Super Expressie", gdzie tropiła tajemnice gwiazd show-biznesu. Sławę dziennikarską zaś - jako reporterka śledcza "Życia Warszawy".

Ciągnęło ją jednak do telewizji. Najpierw prowadziła program w TV 4, potem za Bronisława Wildsteina ściągnięto ją do TVP. Zrobiła dwa materiały. O Edwardzie Mazurze i tragedii w Halembie. Oba wydawcy odrzucili. Oficjalnie ze względu na niski poziom merytoryczny. Zdaniem Koteckiej zadziałała polityczna cenzura.

Kiedy na fotelu prezesa TVP Wildsteina zastąpił Andrzej Urbański, Kotecka awansowała na wiceszefa Agencji Informacyjnej TVP, która tworzy wszystkie programy informacyjne dla anten telewizji publicznej, w tym "Panoramę", "Teleexpress" i oczywiście sztandarowe "Wiadomości". Te ostatnie nadzoruje Kotecka. Według dziennikarzy TVP o tym, co się ma ukazać na ekranie, decyduje "polityczny komisariat": szef Agencji, jego zastępczyni Kotecka i szefowa "Wiadomości".

Gdy wchodzi do stołówki na obiad, milkną rozmowy - tak na łamach „Press” opowiadają podwładni Koteckiej. W „Gazecie” wielokrotnie pisaliśmy o ich konfliktach z szefową. Gdy reporter „Wiadomości” pracował nad materiałem o doktorze Mirosławie Garlickim z MSWiA, któremu minister Ziobro zarzucił najgorsze zbrodnie, Kotecka zdobyła zeznania świadków w sprawie lekarza - akurat te, które świadczyć miały o winie Garlickiego. Podwładni nie chcieli jednak materiału wykorzystać. Nie podzielili też zdania Koteckiej, że nie warto informować o tym, iż CBA nadała akcji przeciwko lekarzowi kryptonim „Mengele”.

Nie chcieli również słuchać szefowej, gdy apelowała, by nie otwierać serwisu materiałem o tym, jak policja spycha z ulicy pielęgniarki - bo to żadne wydarzenie. Głusi też byli na apel, by z relacji o homilii abp. Michalika usunąć słowa krytyczne dla PiS - bo arcybiskup przesadził. Co robi Kotecka? Nie ma wyjścia, musi usuwać niektóre nazwiska z grafika wydawców, a ich właściciele zdają sobie sprawę, że honorowo jest odejść.

„Press” cytuje opinię pracownika TVP: Z takim doświadczeniem można się uczyć zawodu, pomagając doświadczonemu dziennikarzowi, a nie kierować programami informacyjnymi w największej telewizji publicznej w Europie Środkowo-Wschodniej. Jednak Kotecka ma inne zdanie na ten temat. Uważa, że jej krytycy - jak notuje autor reportażu „Press” Mariusz Kowalczyk - nie mogą pogodzić się z jej błyskawiczną karierą w tak młodym wieku.

Nie będzie koalicji z Brytyjczykami ws. czasu pracy

Konrad Niklewicz
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 2007-11-29 19:09

Polska porzuciła wątpliwych brytyjskich sojuszników i dąży do przyjęcia unijnej dyrektywy o czasie pracy. Ma szansę wywalczyć zapisy, które ułatwią rozwiązanie problemu czasu pracy lekarzy

Zobacz powiekszenie
Bochnia. Jarosław Gucwa podczas dyżuru w pogotowiu. Zaczął pracę w poniedziałek o 10 rano, a skończy o 15 we wtorek
SERWISY
Potwierdziły się nasze informacje sprzed tygodnia: polski rząd jest zdeterminowany, by poprzeć nowe unijne limity czasu pracy. W tym celu pójdzie na ustępstwa, ale ma nadzieję, że przekona resztę krajów Unii do takich zapisów dyrektywy, które na poziomie całej UE rozwiążą problem lekarskich dyżurów.

"Gazeta" dotarła do projektu instrukcji rządowej, z którą polski minister pojedzie do Brukseli, na posiedzenie Rady Unii Europejskiej 5 grudnia. Instrukcję dziś ma przyjąć Komitet Europejski Rady Ministrów.

Jej treść jest jasna: w przyszłą środę przedstawiciel Polski poprze dyrektywę, bez względu na to, co zrobią Brytyjczycy. Ci od początku byli przeciwko niej, a sojuszników utrzymywali przez dwa lata hasłem obrony "liberalizmu gospodarczego".

Poparcia nowym przepisom udzielimy pod warunkiem, że w dyrektywie pojawi się zapis, który pozwoli pracownikom służby zdrowia podpisywać indywidualne umowy (tzw. opt-out), wydłużające maksymalny czas pracy z 48 do 65 godz. tygodniowo. Dla pozostałych sektorów gospodarki klauzula opt-out dałaby możliwość maksymalnie 60-godzinnego czasu pracy.

Dziś w całej Unii obowiązuje stara dyrektywa o czasie pracy, która mówi, że wynosi on tygodniowo 48 godz. W przypadku lekarzy do czasu pracy wlicza się cały dyżur lekarski, nawet godziny spędzone na kozetce w szpitalu.

W Polsce lekarze masowo przekraczają więc limit, podobnie zresztą jak w 22 innych krajach UE. Komisja Europejska ostrzega, że będzie tolerować tę sytuację tylko do końca roku. Potem rozpocznie procedury dyscyplinujące, które kończą się procesem przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. Tam mielibyśmy przegraną jak w banku.

Gdybyśmy jednak musieli dostosować się do starej dyrektywy, szpitale musiałyby znaleźć lekarzy na 12-15 tys. nowych etatów, a NFZ musiałby za nie zapłacić. Nie ma na to pieniędzy. Dlatego tak nam zależy na przyjęciu nowej dyrektywy.

Polska delegacja w Brukseli będzie przygotowana także na scenariusz, w którym większość państw Unii nie zgodzi się na 65-godzinny limit dla lekarzy. I zamiast tego da propozycję "60 godzin wszędzie". "Gdy nie będzie możliwości zablokowania jej przyjęcia, Polska nie będzie podtrzymywać sprzeciwu wobec tej propozycji" - czytamy w dokumencie rządowym.

Skąd aż taka gotowość do ustępstw? Wynika z tego, że w projekcie dyrektywy jest korzystny zapis pozwalający na dzielenie czasu dyżuru lekarskiego na część "aktywną" i "nieaktywną". Ta ostatnia nie byłaby brana przy obliczaniu przepracowanych godzin.

Z nowej dyrektywy powinno być zadowolonych wielu pracodawców, bo będą mogli bardziej elastycznie ustalać czas pracy. Np. kelner w knajpie nad morzem w sezonie będzie mógł legalnie pracować kilkanaście godzin dziennie, a potem te godziny sobie odbierze, bo limit czasu pracy rozliczy w półrocznym okresie.

Polski rząd już pogodził się z tym, że nie przekona reszty Unii do swojego postulatu, by taki okres rozliczania w niektórych zawodach trwał aż 12 miesięcy.

Na wywalczenie 65-godzinnego opt-out są ogromne szanse. - Mamy obietnicę od Portugalczyków, że jeśli dyrektywa pojawi się na posiedzeniu Rady UE, to dostaniemy 65 godz. - mówi "Gazecie" anonimowo jeden z ekspertów Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej (Portugalczycy deklarują, że dyrektywą w środę się zajmą, ale Brytyjczycy mogą to utrudniać).

Rząd Tuska znalazł sojuszników. Wykorzystaliśmy fakt, że Portugalia - kierująca obecnie pracami Unii - postanowiła połączyć rozmowy o dyrektywie o czasie pracy z innym projektem dyrektywy o pracownikach tymczasowych.

Ta ostatnia jest dla Polski mało istotna. Ale już np. dla Francji - bardzo ważna. Warszawa więc poparła rozwiązania istotne dla Paryża, a w zamian mamy dostać poparcie Francji dla 65 godz. opt-out.

Nasze szanse zwiększa intensywny lobbing w unijnych stolicach, jaki w ostatnich dniach rozpoczęła polska dyplomacja. Przy okazji wyszło na jaw, że Wielka Brytania tak naprawdę sabotuje polskie wysiłki. Przedstawiciele Londynu rozpowszechniali informacje, że oto Portugalia za plecami Polski dogadała się z Francuzami i wpisze do dyrektywy 62-godzinny czas pracy.

"Tę kwestię wyjaśniliśmy. Przedstawiciele Portugalii i Francji zapewnili, iż to, co mówi Wielka Brytania, jest nieprawdą" - raportował jeden z polskich dyplomatów w Brukseli do centrali.

- No cóż, nie ma już koalicji z Brytyjczykami - komentuje wiceminister pracy Kazimierz Kuberski. I nic nie pomógł ubiegłotygodniowy telefon premiera Gordona Browna do Donalda Tuska.

Portugalia ma szansę na prestiżowy sukces. Na dyrektywie o czasie pracy połamały sobie zęby poprzednie prezydencje w Unii: brytyjska, austriacka, fińska i niemiecka. Przyczyną były wyjątkowo rozbieżne interesy krajów UE.

Do przyjęcia nowych przepisów wystarczy zwykła większość w Radzie UE. Według wstępnych szacunków za tekstem dyrektywy opowiada się już 25, może 24 państwa. Ostro przeciw jest tylko Wielka Brytania.

Korupcja w TVP


Po wczorajszym artykule w DZIENNIKU Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zażądała wyjaśnień od Andrzeja Urbańskiego, prezesa TVP. Chodzi o historię zwolnionego reportera "Wiadomości" Łukasza Słapka. Dziennikarz twierdzi, że Patrycja Kotecka, wiceszefowa Agencji Informacji TVP, przed wyborami zachęcała go do przygotowywania materiałów kompromitujących polityków PO. Jego relację potwierdzają inni dziennikarze telewizji publicznej.

Łukasz Słapek stracił pracę we wtorek. Reporter łączy to z odmową przygotowania informacji kompromitujących PO, do czego namawiała go Kotecka. Jak twierdzi, wiceszefowa AI zapewniała go, że dostarczy na ten temat wszystkie potrzebne dokumenty, sugerowała też, że dobrze mu za reportaż zapłaci. Kotecka wszystkiemu zaprzeczyła. Łukasz Słapek podtrzymuje swoje zarzuty.

W środowisku dziennikarskim zawrzało. "To obrzydliwe przekupstwo i ewidentny przykład korupcji. Uważam, że tą sprawą powinna zająć się prokuratura" - uważa Grzegorz Miecugow, wiceszef TVN 24. "Dziś prezes Urbański musi ocenić, co więcej warte: honor pani Patrycji czy TVP" - nie kryje oburzenia Justyna Pochanke, dziennikarka TVN 24.

Wyjątkowo zgodni z dziennikarzami są tym razem politycy. "Oferowanie jakiejś ekstranagrody za szkalowanie partii antypisowskich jest najzwyczajniejszą korupcją" - mówi wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski (PO). Wicemarszałek Wojciech Olejniczak (LiD) dodaje: "Oczywiście, powinien się tym zająć prokurator".

Wczoraj od rana kontaktowali się z nami dziennikarze telewizji publicznej, którzy potwierdzają relację Łukasza Słapka. Kilka godzin spędziłyśmy na rozmowach na placu Powstańców Warszawy, w siedzibie Agencji Informacji, gdzie mieszczą się redakcje "Wiadomości", "Panoramy" i "Teleexpressu", a także TVP Info. Na korytarzach nie było innego tematu cichych rozmów, tylko historia Koteckiej. Wszyscy nasi rozmówcy boją się mówić pod nazwiskiem, żeby nie stracić pracy.

Jeden z dziennikarzy "Wiadomości" opowiada nam historię swojej współpracowniczki. "Kotecka wysłała ją do prokuratury, wydzwaniała do niej co chwila, pytając o rozwój sytuacji i udzielając wskazówek, jak ma wyglądać materiał. Dziennikarka się nie buntowała, Kotecka jej podziękowała, mówiąc: wysoko cię wyceniłam".

"Słyszałem, że były propozycje wyższej wyceny za zgodę na takie materiały, jakich Kotecka oczekiwała. Nie mogę zdradzić szczegółów, bo ludzie, których dotyczą, mogliby mieć problemy" - dodaje Tomasz Lipko, były reporter "Wiadomości", dziś w TV Puls. "To nie były tylko finansowe sposoby, Kotecka potrafiła sama odsunąć dziennikarza od komputera i na nowo napisać komentarz".

Zapytaliśmy Andrzeja Urbańskiego, prezesa telewizji publicznej, czy zajmie się sprawą Słapka i dlaczego nie reaguje na artykuły prasowe o manipulacjach w "Wiadomościach"? Nie odpowiedział na nie. Musiał się za to tłumaczyć Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Zdaniem Urbańskiego "aktualne wypowiedzi prasowe Łukasza Słapka są uwarunkowane konfliktem pracowniczym, a zwolniony dziennikarz dopisuje kombatancką legendę do swojej porażki zawodowej" - czytamy w piśmie przesłanym przez prezesa do KRRiT.

Dziennikarze telewizji publicznej tracą jednak nadzieję, że cokolwiek jest w stanie zaszkodzić Koteckiej. "Ta kobieta ma tu władzę absolutną. Dopiero następne władze telewizji mogą ją stąd wyrzucić" - mówi jeden z dziennikarzy.

Patrycja Kotecka jest uznawana jest za jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w obecnej ekipie rządzącej telewizją publiczną. Wiceszefowa Agencji Informacji TVP już wcześniej objawiała charakterystyczne cechy swojej osobowości.

Jest marzec 2003 r. Od dwóch miesięcy sejmowa komisja śledcza bada aferę Rywina. Jak wszyscy dziennikarze, Kotecka, dziennikarka "Życia Warszawy", postanawia zdobyć billingi bohatera afery. Przez koleżankę umawia się z jednym z szefów Plusa. Kiedy ten podjeżdża samochodem w umówione miejsce, Kotecka zaprasza go do swojego auta. Nagle bez słowa zaczyna go dotykać rękami. Całego, od stóp do głowy. Mężczyzna jest zszokowany, nie wie, jak się zachować. Dopiero po chwili orientuje się, że Kotecka sprawdza, czy nie ma ukrytego dyktafonu. Kiedy upewnia się, że jej kontrahent jest "czysty", bez żadnych wstępów wypala: "Potrzebuję billingi Lwa Rywina". Ten wpada w panikę i wyskakuje z samochodu. Kotecka biegnąc za nim, krzyczy: "To dla dobra Polski"! Ale nawet te słowa nie zatrzymują jednego z szefów Plusa.

To pewnie ta przebojowość i zaradność zaprowadziły niespełna 30- letnią dziś Kotecką do telewizji. Skończyła dziennikarstwo na UW. Zaczynała jako reporterka działu miejskiego w "Super Expressie". Później przez kilka lat zajmowała się reportażem śledczym w "Życiu Warszawy".

Pierwsze szlify telewizyjne zdobywała w 2001 r. w programie TVP "Sensacje XX wieku". Potem w niszowej TV4 prowadziła autorski program śledczy. Do telewizji publicznej wróciła za czasów prezesury Bronisława Wildsteina. Zrobiła dwa materiały śledcze: o Edwardzie Mazurze i tragedii w kopalni Halemba. Kiedy Wildsteina zastąpił Andrzej Urbański, Kotecka awansowała na zastępcę dyrektora Agencji Informacyjnej TVP. Dziś nadzoruje sztandarowe "Wiadomości". W tej chwili - jak twierdzi większość reporterów "Wiadomości" - jest jednoosobowym "politycznym komisariatem" tego programu.

Wielu uznaje ją za atrakcyjną kobietę i dodaje, że swoje walory urody wykorzystywała w pracy dziennikarskiej. Pogłoska mówi, że pozostaje w bliskich relacjach z niedawnym szefem resortu sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą. On zaś oficjalnie potwierdza, że Kotecka jest "fascynującą kobietą". "To pewnie dzięki tej znajomości Kotecka przynosiła do redakcji nazwiska świadków oskarżających kardiologa z MSW Mirosława Garlickiego o branie łapówek. Miała ich adresy i telefony. Oczekiwała, że będziemy robili na tej podstawie materiały, ale zespół bojkotował tego rodzaju polecenia" - mówi nam jeden z reporterów "Wiadomości".

Ostro osądza ją jeden z byłych reporterów wieczornego serwisu Jedynki: "Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją w redakcji, pomyślałem: no, no, ale laska. Jednak każdy późniejszy kontakt z nią przynosił rozczarowanie. Jej zachowanie jako kobiety jest często na granicy dobrego smaku, a niektórzy z moich kolegów uważają, że jest wręcz wyzywająca".

"W napiętych sytuacjach przed emisją głównego wydania lubi powtarzać, że potrafi trzeźwo i trafnie ocenić każdą, nawet zaskakującą sytuację" - opowiada jeden z jej współpracowników.

Czy rzeczywiście dobre samopoczucie Koteckiej jest w pełni uzasadnione? Jako dziennikarka "Życia Warszawy" przygotowywała reportaż o ówczesnym pośle PO, jednocześnie znanym biznesmenie. Pojechała pod Warszawę do jego willi. Stanęła pod płotem posesji i zadzwoniła do swego bohatera z komórki. Poseł odebrał, ale powiedział, że nie ma go w domu. Kotecka jednak dobrze słyszała jego naturalny głos dochodzący z drugiej strony płotu. Żeby zdemaskować jego kłamstwo, postanowiła przeskoczyć przez ogrodzenie. Wiedząc, że to ryzykowne, chciała mieć zgodę swoich szefów. Zadzwoniła więc do redakcji, informując o swoim zamiarze. Jej rozmówca nie miał nic przeciwko skokowi, ale poradził, żeby przedtem sprawdziła furtkę. Kiedy nacisnęła klamkę, weszła swobodnie na posesję.

Obserwatorzy działalności Koteckiej w telewizji twierdzą, że jej awans jest nagrodą za jej starania, by w serwisach informacyjnych nie pojawiały się niekorzystne dla PiS informacje. Swój model uprawiania dziennikarstwa forsowała bez osłonek i skrupułów. "Brunatny Robert mógłby przychodzić do Koteckiej na korepetycje i szlifować swoje umiejętności manipulowania informacjami" - mówi nam dziś jeden z reporterów "Wiadomości". "Ekipa Roberta Kwiatkowskiego, ustawiając odpowiednio informacje, starała się przynajmniej zachować jakieś pozory dobrych intencji i profesjonalnych reguł. Próbowała przekonać reporterów do swoich racji. Kotecka działa bez żadnej zasłony".

Innemu z moich kolegów w relacji z pogrzebu Barbary Blidy kazała wyciąć Kazimierza Kutza, bo powiedział, że "zabili ją ludzie o kamiennych sercach".

PŚ siatkarzy: prawdziwy horror, Rosja pokonana!

MS (Inf. własna) /10:34
Matey Kaziyski
W szlagierowym spotkaniu Pucharu Świata, po prawdziwym siatkarskim horrorze, Bułgaria pokonała Rosję 3:2 (25:21, 23:25, 25:22, 22:25, 15:12)!
Jest to siódme zwycięstwo Bułgarów w dziewiątym meczu PŚ. Dzięki wygranej brązowi medaliści MŚ znacznie zwiększyli swoje szanse na ukończenie turnieju w czołowej „trójce”. Dla Rosjan jest to dopiero pierwsza porażka.

Wyniki - Tokio:
Portoryko – Tunezja 3:0 (25:17, 25:17, 25:23)
Argentyna - Brazylia 0:3 (20:25, 22:25, 16:25)
Egipt - Korea Południowa 3:1 (21:25, 25:16, 25:19, 25:22, 22:25)
Bułgaria - Rosja 3:2 (25:21, 23:25, 25:22, 22:25, 15:12)

Platforma robi czystki w ZUS w stylu PiS

Piotr Miączyński; Leszek Kostrzewski; Monika Adamowska; Renata Grochal; Anna Roży, Ziemowit Nowak
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 2007-11-29 21:58

Zobacz powiększenie
Paweł Wypych, były prezes ZUS
Fot. Jerzy Gumowski / AG

Nowy prezes ZUS wziął się do sprzątania. Wczoraj jednym ruchem wyrzucił z pracy 14 z 16 dyrektorów z największych miast Polski. Wcześniej taką czystkę zrobił PiS.

Szkolenie w ośrodku ZUS w Osuchowie k. Warszawy zaczęło się w czwartek, miało trwać do soboty i zakończyć się bankietem. Wczoraj, podczas przerwy na obiad, dyrektorów wezwano do sali konferencyjnej, gdzie czekała na nich kadrowa z plikiem odwołań. Dyrektorzy podchodzili i kwitowali papiery. W sumie pracę straciło 14 z 16 osób.

- Ja nie zostałam mianowana politycznie. Nigdy nie należałam do żadnej partii. My jesteśmy z konkursów. Zostaliśmy przeczołgani w tym konkursie - mówi rozgoryczona Elżbieta Śreniawska, dyrektorka oddziału ZUS w Kielcach. Dyrektorem była od września, podobnie jak wszyscy odwołani.

Konkurs przeprowadzono latem w trzech etapach. W założeniach przypominał nabór na urzędników apolitycznej służby cywilnej. Nadzorowała go sześcioosobowa komisja, w której zasiadali pracownicy ZUS i Mirosława Boryczka z Krajowej Szkoły Administracji Publicznej (wcześniej wiceskarbnik Warszawy za Lecha Kaczyńskiego). Na 16 wybranych dyrektorów tylko cztery osoby nie pracowały wcześniej w ZUS.

Zwolnienia dyrektorów to jedna z pierwszych decyzji powołanego kilka dni temu na stanowisko prezesa ZUS Sylwestra Rypińskiego. Jest on powiązany z Platformą, wcześniej był członkiem zarządu zakładu i doradcą obecnego prezesa TVP.

Rypiński zastąpił Pawła Wypycha, b. doradcę Ludwika Dorna i Przemysława Gosiewskiego ds. ubezpieczeń społecznych. To on zorganizował konkursy na nowych dyrektorów i odwołał tych mianowanych jeszcze za czasów SLD.

Sam Wypych został zwolniony przez urzędniczkę z kancelarii premiera Donalda Tuska. Chwilę później dzwonił do niego szef kancelarii Tomasz Arabski i przepraszał za formę, "bo nie mamy doświadczenia w tych sprawach". Teraz zaś Arabski zaprzecza sugestiom, że wymiana dyrektorów to czystki nowej ekipy rządzącej.

A Rypiński tłumaczy: - Premier Donald Tusk powierzył mi zadanie racjonalnego dokończenia reformy ZUS. Muszę oprzeć się na sprawdzonych ludziach, świetnie znających realia zakładu. No i postanowił oprzeć się na... ludziach odwołanych przez Wypycha.

Politycy Platformy obiecywali, że po dojściu do władzy skończą z politycznymi czystkami, a na stanowiska powoływani będą wyłącznie kompetentni ludzie wybrani w konkursach. Kiedy Wypych odwołał dyrektorów ZUS, ówczesny poseł PO Zbigniew Chlebowski (dziś szef klubu parlamentarnego) grzmiał: "Jest to kolejna czystka PiS w instytucji państwowej, po to by zawłaszczyć kolejną strefę życia publicznego i przechwycić kontrolę nad publicznymi pieniędzmi".

- W imię wprowadzania nowych standardów trzeba raz na zawsze skończyć z czystkami i przejmowaniem wszystkich instytucji przez kolejne ekipy, które wygrały wybory - mówi prof. Marek Safjan, b. prezes Trybunału Konstytucyjnego. - Dlatego radziłbym nowemu rządowi, by dał szansę, szczególnie urzędnikom średniego szczebla, żeby mogli udowodnić, że po zmianie rządu też będą dobrze pracować.

Pani od zagranicy

Bartosz Raj
2007-11-29, ostatnia aktualizacja 2007-11-29 22:25

Krytykowana przez Platformę Obywatelską była minister spraw zagranicznych Anna Fotyga została szefową kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Nie ma wątpliwości, że nominacja jeszcze mocniej poróżni Donalda Tuska z prezydentem

ZOBACZ TAKŻE
Godz. 14, Pałac Prezydencki. Anna Fotyga zaledwie dwa tygodnie po stracie stanowiska w MSZ zostaje z honorami przyjęta do grona najbliższych współpracowników Lecha Kaczyńskiego. Uroczystość z kwiatami i przemowami trwała dużo dłużej niż spotkanie Tuska z prezydentem, kiedy to głowa państwa godziła się desygnować lidera PO na premiera. - W ostatnich dwóch latach przywrócono godność polskiej polityce zagranicznej. To zasługa Anny Fotygi - mówił Kaczyński, nie pozostawiając cienia wątpliwości, kim będzie była minister w kancelarii. - W obliczu ataków przeciwników, bo polityka "białej flagi" im odpowiadała, swoje zadanie spełniła - dodał prezydent.

Anna Fotyga odwzajemniła uprzejmości: - Pan prezydent dał się poznać na arenie międzynarodowej jako ważny, istotny, wysłuchiwany partner.

Ta nominacja uwiarygodnia prasowe doniesienia o tym, że Lech Kaczyński buduje u swojego boku silny ośrodek polityki zagranicznej. Stąd też pytania do Trybunału Konstytucyjnego o wyjaśnienie kompetencji głowy państwa na arenie międzynarodowej, stąd coraz bardziej wyraźna kłótnia z premierem o wpływ na politykę zagraniczną. Przypomnijmy: to Tusk, bez konsultacji z prezydentem, zapowiedział wycofanie wojsk z Iraku i wyciągnięcie ręki na zgodę do Rosji. Premier twierdzi, że mu na to pozwala konstytucja, ludzie prezydenta odpowiadają, że bynajmniej.

Jak na ten ruch zareaguje rządząca koalicja? - Obsada i skład personalny w Kancelarii Prezydenta to decyzja prezydenta. Mam nadzieję, że Anna Fotyga nie będzie wpływała na pogorszenie kontaktów między prezydentem a premierem w polityce zagranicznej - powiedział Zbigniew Chlebowski, szef klubu PO. Ale zaznaczył, że jako szefowa MSZ nie była dobrze oceniana.

Dużo mocniej, aczkolwiek niesłownie, zareagował Radosław Sikorski, obecny szef MSZ. Nie przyjął zaproszenia do Kancelarii Prezydenta. Rzecznik ministerstwa Piotr Paszkowski twierdzi jednak, że nie ma to związku z nominacją Fotygi, a jedynie z obowiązkami szefa resortu.

Puchar Davisa dla USA?

qbi
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 2007-11-30 10:27
Zobacz powiększenie
od lewej: Andy Roddick i James Blake
Fot. Greg Wahl-Stephens AP

Dziś w Portland zaczyna się finał Pucharu Davisa. Broniący tytułu Rosjanie grają z Amerykanami, którzy po 12 latach chcą odzyskać trofeum

SERWISY
Bilety na mecze w mogącej pomieścić 12 tys. widzów hali Memorial Coliseum w Portland rozeszły się w 30 minut. Najdroższe kosztowały 600 dol., najtańsze - 90. Zainteresowanie jest ogromne, bo gospodarze liczą na to, że po raz pierwszy od czasów Pete'a Samprasa reprezentacja USA sięgnie po najcenniejsze drużynowe trofeum w tenisie.

Amerykanie, którzy Puchar Davisa zdobyli rekordowe 31 razy, nie zwyciężyli od 1995 r. (dla nich jest to najdłuższa przerwa w historii). Wówczas pokonali w finale... swoich dzisiejszych rywali Rosjan 3:2. Wtedy w Moskwie grali m.in. Sampras i Jim Courier, a po drugiej stronie siatki Andriej Czesnokow i Jewgienij Kafielnikow.

- Teraz mamy najsilniejszy skład od tamtego finału - mówi Patrick McEnroe, kapitan drużyny USA. W singlach zagrają Andy Roddick i James Blake, a w deblu słynni bracia Bob i Mike Bryanowie. Dużo ważniejsza od gorącego dopingu we własnej hali może być motywacja amerykańskich tenisistów. Roddick i Blake nie odnieśli bowiem żadnego poważnego sukcesu od kilku lat i - co podkreślają w wypowiedziach - chcą to sobie zrekompensować, wygrywając Puchar Davisa.

Rosjanie na pierwszy rzut oka nie mają dużych szans na sukces. - Oceniam je na 35 proc. - wypalił zresztą wczoraj ich kapitan Szamil Tarpiszczew. Lider Nikołaj Dawidienko to główny podejrzany w aferze z ustawianiem meczów i w związku z tym jego nerwy od kilku tygodni są ponoć w strzępach. Nie będzie też szczęśliwego dla reprezentacji Marata Safina, który zamiast grać w tenisa, znów zajął się rozrywką, choć tym razem zamiast do baru wybrał się w Himalaje (ale formę i tak stracił). Z Rosjanami jednak nigdy nic nie wiadomo. W poprzednim sezonie też mało kto na nich stawiał, a trofeum i tak powędrowało do Moskwy.

Mecz Pucharu Davisa składa się z pięciu pojedynków: w piątek zostaną rozegrane dwa single, w sobotę debel, w niedzielę znów dwa single. Wygrywa ten, kto pierwszy odniesie trzy zwycięstwa. Relacje z finału do niedzieli w nSport od godz. 22.

CBA chciało wkroczyć na sesję sejmiku

Wojciech Pelowski, Jarosław Sidorowicz
2007-11-29, ostatnia aktualizacja 2007-11-30 08:51

To pierwsza taka sytuacja w historii małopolskiego samorządu. Funkcjonariusze CBA próbowali wkroczyć w czwartek na uroczystą sesję sejmiku.

Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Piotrowski / AG Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Piotrowski / AG Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Piotrowski / AG
O godz. 10.30 małopolscy radni rozpoczęli XIII Sesję Sejmiku Województwa Małopolskiego. Sesję uroczystą, bo zorganizowaną pierwszy raz w wyremontowanym budynku przy ul. Racławickiej. Byli więc na niej m.in. metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz, biskup Wiktor Skworc, małopolscy parlamentarzyści. Ok. godz. 11 przy drzwiach sali zrobiło się zamieszanie.

- CBA przyszło zatrzymać marszałka! - spekulował jeden z radnych. - Marek Nawara właśnie kończył swoje wystąpienie, na mównicę wychodził kardynał. Byłem przed drzwiami sali, kiedy przyszli funkcjonariusze CBA. Pokazali legitymacje i oznajmili, że w tej chwili chcą rozmawiać z marszałkiem. Nie powiedzieli, w jakiej sprawie. Zaproponowałem im, żeby zrobili to kilka chwil późnej. Tłumaczyłem, że w tej chwili przemawia kardynał Dziwisz i nie powinni mu przerywać. Oni uparcie chcieli wejść i rozmawiać z marszałkiem. Nie zgodziłem się - mówił nam jeden z urzędników.

Atmosfera zrobiła się nerwowa, ale pracownicy urzędu ostatecznie nie pozwolili przerwać sesji. Z marszałkiem porozmawiali po jego wystąpieniu, poza salą obrad.

Przyszli bez zapowiedzi

- Funkcjonariusze CBA spotkali się z marszałkiem województwa małopolskiego, aby poinformować go o rozpoczynającej się kontroli w urzędzie marszałkowskim - oświadczył "Gazecie" Piotr Kaczorek z CBA. Według niego chcieli przejrzeć dokumenty dotyczące budowy nowej siedziby Opery Krakowskiej z sześciu ostatnich lat. Pytany o przebieg wizyty agentów Kaczorek stwierdził krótko: - Rozpoczęliśmy kontrolę. Takie uprawnienia daje nam ustawa o CBA.

Czy wcześniej informowali, że przyjadą? - Nie! I to jest właśnie zaskakujące, bo przecież nie prowadzą czynności procesowych. Wydaje mi się, że wszelkie inne instytucje państwa, jeśli chcą przeprowadzić kontrolę, to o tym wcześniej informują. A funkcjonariusze CBA próbowali wejść na salę obrad w czasie wystąpienia kardynała Dziwisza. Uważam to za niestosowne, bo przecież nie zamierzaliśmy utrudniać żadnej kontroli. Sprawę inwestycji trzeba zbadać. Z zarządem zastanowię się, czy podejmiemy działania w sprawie trybu prowadzenia czynności przez CBA - zaznacza Nawara.

Radni nie kryją oburzenia. - To był albo szczyt głupoty i brak profesjonalizmu, albo demonstracyjne pokazanie ostatnich pięciu minut stylu CBA. Radnym jestem już długo, ale takiej akcji nie widziałem - komentował radny PO Kazimierz Czekaj.

Według naszych informacji agenci nic wczoraj nie uzyskali. Nawara poinformował, że upoważnienia CBA miały "pewną wadę prawną". - Dlatego funkcjonariusze mają pojawić się w urzędzie jeszcze raz - przyznał.

Łapówka w operze

CBA twierdzi, że kontrola w urzędzie marszałkowskim ma związek ze śledztwem dotyczącym milionowej łapówki za zatwierdzenie jednego z projektów. Pod koniec września funkcjonariusze Biura zatrzymali związanego z operą Rafała S. i b. dyrektora tej instytucji Piotra R. Ten pierwszy na podkieleckiej stacji benzynowej przyjął od podstawionych agentów CBA walizkę z milionem złotych łapówki. Tłem miał być przetarg na firmę odpowiedzialną za projekt i wyposażenie nowo budowanej siedziby opery w Krakowie w urządzenia sceniczne. Po wielu perturbacjach ostatecznie wygrało go konsorcjum kilku polskich spółek. S., który wcześniej był szefem komisji przetargowej, na zlecenie dyrektora opery miał wydać opinię, czy dostarczony sprzęt odpowiada zamówionemu. To właśnie za to miała być milionowa łapówka. Według CBA z Rafałem S. współdziałał były dyrektor opery. Sąd nie zgodził się jednak na aresztowanie Piotra R. W przyszłym tygodniu, po zażaleniu prokuratury, ma jeszcze raz rozpatrzyć wniosek o areszt.

Dla Gazety

Julia Pitera

minister w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją

Jest oczywiste, że za obecnej władzy trudno pozwolić sobie na zrobienie publicznego show z zatrzymania kogoś, przesłuchania albo z innej czynności procesowej. CBA czuje się jednak państwem w państwie i tym razem spróbowało wykorzystać inną publiczną uroczystość - sesję sejmiku - do zaistnienia medialnego. Mogę powiedzieć, że to już przekracza granice dobrego smaku.

"Wielki biznes nacisnął na Tuska w sprawie Rosji"

met, PAP
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 30 minut temu

Według Anny Fotygi, Polska zmieniając obecnie politykę wobec Rosji, traci rolę lidera w regionie. Pytana w Polskim Radiu czy to wielki biznes nacisnął na rząd Donalda Tuska, by ten odblokował negocjacje Rosji w sprawie członkostwa w OECD, Fotyga odparła, że nie zaprzeczy. Odblokowanie negocjacji to symboliczny sygnał, że chcemy rozmawiać - mówił Grzegorz Schetyna w Radiu Zet.

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kaminski / AG
Anna Fotyga
Według niej, nowy rząd zgadzając się na odblokowanie negocjacji Rosji w sprawie przystąpienia do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), zapomina o promowaniu takich krajów jak: Ukraina, państwa bałtyckie, czy Gruzja. - Sprzedajemy naszych przyjaciół - stwierdziła Fotyga w piątek w radiowych "Sygnałach Dnia".

Fotyga uważa, że jest wiele państw m.in. w UE, które przeprowadziły "wielką transformację i którym należy się członkostwo w OECD". W tym kontekście wymieniła państwa bałtyckie, ale także Ukrainę. - I co takiego - zgodzimy się na Rosję, a zapomnieliśmy, że trzeba promować Ukrainę - pytała.

Sprzedajemy przyjaciół

Według niej, rząd Donalda Tuska chce się wycofać również z tego co - jak mówiła - tak "bardzo leżało na sercu" poprzedniemu rządowi, czyli kwestii "małego ruchu granicznego" z Ukrainą - ułatwień wizowych, tego co pozwala ułatwiać kontakty między społeczeństwami i ułatwi realizację Euro 2012.

- My o tym zapominamy, nie chcemy promować takiego kraju w OECD? Bo takie są interesy globalnego biznesu, który ma duży wpływ na rządy w demokratycznych krajach. Po prostu wpisujemy się w siłę i sprzedajemy naszych przyjaciół - powiedziała Fotyga.

Na pytanie, czy wielki biznes nacisnął na rząd Donalda Tuska, by ten odblokował negocjacje Rosji w sprawie członkostwa w OECD, Fotyga odpowiedziała: "to pan to powiedział". Dopytywana, czy nie zaprzeczy, odparła: "nie, nie zaprzeczę".

Idee "Solidarności" sprowadzą do poziomu komiksu

Fotyga podkreśliła, że pamięta czas kiedy Polska zabiegała o członkostwo w OECD, i pamięta jak ważne były kryteria polityczne, ale również te odnoszące się do wolnego handlu.

- To nie jest tylko targ i kwestia embarga. To jest również zachowanie Rosji wobec małych, a bardzo nam przyjaznych państw, takich jak Gruzja. Rosja praktycznie niszczy ekonomicznie Gruzję. To samo można powiedzieć o Ukrainie i kilku innych krajach - powiedział b. szefowa MSZ.

Ekipa premiera Tuska chce idee i tradycje "Solidarności" sprowadzić do poziomu komiksu, który później będzie można eksponować w muzeum karykatury - dodała.

Fotyga podkreśliła, że nadal zobowiązuje nas również Przesłanie do narodów Europy Wschodniej z pierwszego zjazdu "Solidarności".

Schetyna: To symboliczny sygnał

- Ten sygnał, który został wysłany tutaj z kancelarii premiera jest symboliczny, symboliczny, bo chcemy Rosję traktować, jak partnera, chcemy otwierać, rozwiązywać problemy i budować dobre relacje ze wszystkimi sąsiadami - mówił Grzegorz Schetyna w Radiu Zet. - To tylko sygnał, czekamy na wybory i dajemy sygnał, którego z Polski nikt nie wysłał przez ostatnie dwa lata, że trzeba rozmawiać, że polityka zagraniczna jest rozmową i budową swojej pozycji nie tylko przez walkę, ale także przez dobry pomysł na współpracę. Nie można z polityki zagranicznej, najważniejszej sprawy robić tutaj, wprowadzać ją i tworzyć z niej element wojny domowej, to jest niepotrzebne i złe dla Polski - mówił.

Sikorski: Czekam na kolejny termin spotkania

mig, awe, jg, PAP
2007-11-29, ostatnia aktualizacja 2007-11-29 20:59

Chciałbym zaapelować o umiar, a do pana min. Kamińskiego o nieangażowanie autorytetu prezydenta do spraw błahych. Czekam na wyznaczenie kolejnego terminu spotkania - powiedział wieczorem minister Radosław Sikorski. Wcześniej Michał Kamiński z Kancelarii Prezydenta oburzał się, że Sikorski odrzucił zaproszenie na spotkanie z Lechem Kaczyńskim.

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
16.11.2007, Lech Kaczyński wręcza Radosławowi Sikorskiemu nominację na Ministra Spraw Zagranicznych


Spotkanie z prezydentem zaplanowane było na godz. 16. - Zaproszenie zostało wysłane wczoraj przed południem, a faks z odmową spotkania przyszedł do nas dziś o godz. 16.03, czyli trzy minuty po planowanym terminie spotkania - oburzał się Kamiński. - Jeśli to jest w ogóle jakaś kultura, to ja jestem małą dziewczynką. To jest rzecz niedopuszczalna. Obowiązek współpracy z prezydentem nakłada na ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego konstytucja. Od wczoraj Sikorski wiedział, że jest zaproszony na godz. 16. Miał kilkadziesiąt godzin na wyjaśnienie tej sprawy. Prezydent by zrozumiał, gdyby wczoraj przysłał informację o tym, że ma ważne sprawy. Ten fakt to nie tylko brak elementarnej kultury, ale wyraźnie pokazuje, że nowa ekipa przyjmuje konfrontacyjny kurs.

Sikorski: Apeluję o umiar

Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski tłumaczył wcześniej, że Sikorski nie mógł przyjść, bo dopiero wrócił z wizyty w USA, a dziś o godz. 16 rząd miał bardzo ważne spotkanie ws. budżetu. Według Paszkowskiego kancelaria prezydenta została poinformowana, że minister nie będzie mógł wziąć udziału w spotkaniu i poproszona o ustalenie innego terminu.

Informację tę potwierdził później Sikorski. - Przed kwadransem zakończyło się nieformalne, ale ważne spotkanie rady ministrów. Pierwszym obowiązkiem ministra jest branie udziału w pracach Rady Ministrów. Dziś przed południem wróciłem z USA z konferencji w Annapolis. Dziś o 16 rozpoczęło się budżetowe spotkanie Rady Ministrów. Wczoraj po południu przyszło zaproszenie na spotkanie z panem prezydentem. Pracownik mojego sekretariat trzykrotnie rozmawiał telefonicznie, że będę prosił o zmianę terminu. Dziś potwierdziłem to kurtuazyjnym pismem do pana Łopińskiego. Nie śmiałbym robić tego co się sugeruje. Jesteśmy poważnymi ludźmi, szanuję pana prezydenta. Zrobię wszystko, żeby współpraca w ważnych sprawach dla Polski układała się jak najlepiej. Chciałbym zaapelować o umiar, a do pana min. Kamińskiego o nieangażowanie autorytetu prezydenta do spraw błahych. Czekam na wyznaczenie kolejnego terminu spotkania - mówił dziś Sikorski.

Kamiński: Na uczenie Sikorskiego kultury jest już za późno

Nie wiadomo czy do takiego zaproszenia dojdzie. - Dziś trudno mi sobie wyobrazić, żeby pan prezydent wyznaczał kolejne spotkanie z panem Sikorskim i pięć minut po spotkaniu dostał faks, że pan Sikorski nie może przyjść, bo pieli grządkę albo strzela do zwierzątek - mówił Michał Kamiński na konferencji prasowej.

Zdaniem Kamińskiego przez ostatnie 13 dni, prezydent nie miał żadnych kontaktów z rządem Donalda Tuska, a rząd w tym czasie wydawał oświadczenia i podejmował decyzje w sprawach związanych z polityką obronną i zagraniczną. W żadnej z tych spraw nie był informowany pan prezydent.

- Prezydent będzie postępował zgodnie z konstytucją. Na razie rząd co najmniej nagina konstytucję, obchodząc prezydenta. Prezydent jest gotów na współpracę z rządem, a rząd próbuje wypychać prezydenta z polityki zagranicznej - mówił Kamiński.- Prezydent nie będzie uczył kultury Radka Sikorskiego, bo na to jest za późno, ale będzie oczekiwał respektowania konstytucji.

"Ku chwale ojczyzny"

Dwa tygodnie temu w wywiadzie dla "Faktu" Sikorski zapewniał: - Schowam urazy od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zrobię to ku chwale ojczyzny. W kwestii przyszłej współpracy z Lechem Kaczyńskim oświadczył: - Do tańca trzeba dwojga, i ja do tańca jestem gotów.

W "Kropce nad i" mówił: - Będę pracował na zaufanie pana prezydenta. Pytany co zrobi, aby tak się stało, odpowiedział: "Wszystko. Będę jak najlepiej służył rządowi, także prezydentowi".