piątek, 30 listopada 2007

Nie będzie koalicji z Brytyjczykami ws. czasu pracy

Konrad Niklewicz
2007-11-30, ostatnia aktualizacja 2007-11-29 19:09

Polska porzuciła wątpliwych brytyjskich sojuszników i dąży do przyjęcia unijnej dyrektywy o czasie pracy. Ma szansę wywalczyć zapisy, które ułatwią rozwiązanie problemu czasu pracy lekarzy

Zobacz powiekszenie
Bochnia. Jarosław Gucwa podczas dyżuru w pogotowiu. Zaczął pracę w poniedziałek o 10 rano, a skończy o 15 we wtorek
SERWISY
Potwierdziły się nasze informacje sprzed tygodnia: polski rząd jest zdeterminowany, by poprzeć nowe unijne limity czasu pracy. W tym celu pójdzie na ustępstwa, ale ma nadzieję, że przekona resztę krajów Unii do takich zapisów dyrektywy, które na poziomie całej UE rozwiążą problem lekarskich dyżurów.

"Gazeta" dotarła do projektu instrukcji rządowej, z którą polski minister pojedzie do Brukseli, na posiedzenie Rady Unii Europejskiej 5 grudnia. Instrukcję dziś ma przyjąć Komitet Europejski Rady Ministrów.

Jej treść jest jasna: w przyszłą środę przedstawiciel Polski poprze dyrektywę, bez względu na to, co zrobią Brytyjczycy. Ci od początku byli przeciwko niej, a sojuszników utrzymywali przez dwa lata hasłem obrony "liberalizmu gospodarczego".

Poparcia nowym przepisom udzielimy pod warunkiem, że w dyrektywie pojawi się zapis, który pozwoli pracownikom służby zdrowia podpisywać indywidualne umowy (tzw. opt-out), wydłużające maksymalny czas pracy z 48 do 65 godz. tygodniowo. Dla pozostałych sektorów gospodarki klauzula opt-out dałaby możliwość maksymalnie 60-godzinnego czasu pracy.

Dziś w całej Unii obowiązuje stara dyrektywa o czasie pracy, która mówi, że wynosi on tygodniowo 48 godz. W przypadku lekarzy do czasu pracy wlicza się cały dyżur lekarski, nawet godziny spędzone na kozetce w szpitalu.

W Polsce lekarze masowo przekraczają więc limit, podobnie zresztą jak w 22 innych krajach UE. Komisja Europejska ostrzega, że będzie tolerować tę sytuację tylko do końca roku. Potem rozpocznie procedury dyscyplinujące, które kończą się procesem przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. Tam mielibyśmy przegraną jak w banku.

Gdybyśmy jednak musieli dostosować się do starej dyrektywy, szpitale musiałyby znaleźć lekarzy na 12-15 tys. nowych etatów, a NFZ musiałby za nie zapłacić. Nie ma na to pieniędzy. Dlatego tak nam zależy na przyjęciu nowej dyrektywy.

Polska delegacja w Brukseli będzie przygotowana także na scenariusz, w którym większość państw Unii nie zgodzi się na 65-godzinny limit dla lekarzy. I zamiast tego da propozycję "60 godzin wszędzie". "Gdy nie będzie możliwości zablokowania jej przyjęcia, Polska nie będzie podtrzymywać sprzeciwu wobec tej propozycji" - czytamy w dokumencie rządowym.

Skąd aż taka gotowość do ustępstw? Wynika z tego, że w projekcie dyrektywy jest korzystny zapis pozwalający na dzielenie czasu dyżuru lekarskiego na część "aktywną" i "nieaktywną". Ta ostatnia nie byłaby brana przy obliczaniu przepracowanych godzin.

Z nowej dyrektywy powinno być zadowolonych wielu pracodawców, bo będą mogli bardziej elastycznie ustalać czas pracy. Np. kelner w knajpie nad morzem w sezonie będzie mógł legalnie pracować kilkanaście godzin dziennie, a potem te godziny sobie odbierze, bo limit czasu pracy rozliczy w półrocznym okresie.

Polski rząd już pogodził się z tym, że nie przekona reszty Unii do swojego postulatu, by taki okres rozliczania w niektórych zawodach trwał aż 12 miesięcy.

Na wywalczenie 65-godzinnego opt-out są ogromne szanse. - Mamy obietnicę od Portugalczyków, że jeśli dyrektywa pojawi się na posiedzeniu Rady UE, to dostaniemy 65 godz. - mówi "Gazecie" anonimowo jeden z ekspertów Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej (Portugalczycy deklarują, że dyrektywą w środę się zajmą, ale Brytyjczycy mogą to utrudniać).

Rząd Tuska znalazł sojuszników. Wykorzystaliśmy fakt, że Portugalia - kierująca obecnie pracami Unii - postanowiła połączyć rozmowy o dyrektywie o czasie pracy z innym projektem dyrektywy o pracownikach tymczasowych.

Ta ostatnia jest dla Polski mało istotna. Ale już np. dla Francji - bardzo ważna. Warszawa więc poparła rozwiązania istotne dla Paryża, a w zamian mamy dostać poparcie Francji dla 65 godz. opt-out.

Nasze szanse zwiększa intensywny lobbing w unijnych stolicach, jaki w ostatnich dniach rozpoczęła polska dyplomacja. Przy okazji wyszło na jaw, że Wielka Brytania tak naprawdę sabotuje polskie wysiłki. Przedstawiciele Londynu rozpowszechniali informacje, że oto Portugalia za plecami Polski dogadała się z Francuzami i wpisze do dyrektywy 62-godzinny czas pracy.

"Tę kwestię wyjaśniliśmy. Przedstawiciele Portugalii i Francji zapewnili, iż to, co mówi Wielka Brytania, jest nieprawdą" - raportował jeden z polskich dyplomatów w Brukseli do centrali.

- No cóż, nie ma już koalicji z Brytyjczykami - komentuje wiceminister pracy Kazimierz Kuberski. I nic nie pomógł ubiegłotygodniowy telefon premiera Gordona Browna do Donalda Tuska.

Portugalia ma szansę na prestiżowy sukces. Na dyrektywie o czasie pracy połamały sobie zęby poprzednie prezydencje w Unii: brytyjska, austriacka, fińska i niemiecka. Przyczyną były wyjątkowo rozbieżne interesy krajów UE.

Do przyjęcia nowych przepisów wystarczy zwykła większość w Radzie UE. Według wstępnych szacunków za tekstem dyrektywy opowiada się już 25, może 24 państwa. Ostro przeciw jest tylko Wielka Brytania.

Brak komentarzy: